Sztuka życia według Sofii Coppoli
Sofia Coppola jest nie tyle reżyserką, ile prawdziwą it girl kina. Osobą (kobietą, twórczynią, matką), którą trudno analizować w oderwaniu od rodzinnego kontekstu. Na swój wizerunek pracuje od kilku dekad: od momentu, gdy jako dziecko wystąpiła u ojca między innymi w filmach „Peggy Sue wyszła za mąż” czy „Ojciec chrzestny”, aż po lata spędzone na Manhattanie, gdzie umacniała swój wizerunek fashionistki, projektantki i modelki. Dziś funkcjonuje jako ikona szczególnego rodzaju kina: z jednej strony skierowanego do młodych dziewczyn, ale zarazem ponadczasowo – i ponadgenderowo – stylowego, efemerycznego, melancholijnego. Nepo baby, piszą o niej złośliwi, mając na myśli jej „arystokratyczny” rodowód i twierdząc, że zrobiła w życiu jeden dobry film (i to dawno temu); inni zaś wyczekują każdej kolejnej premiery i niczym relikt stawiają na stoliku kawowym różową księgę „Sofia Coppola Archive”. Oczywiście ja też musiałam ją mieć.
Sofia Coppola jest po prostu cool i wiedziałam to już jako nastolatka, odpalając w kółko soundtrack z „Przekleństw niewinności” (1999). Co tu dużo mówić – jej pierwsze filmy trafiły w samo sedno mojej kształtującej się wówczas dziewczyńskości, nadając jej wyraz i na lata ukierunkowując wybory estetyczne. I wiem, że nie tylko moje – w końcu za (dość karykaturalne) echo tych fascynacji można uznać ów instagramowy, cukierkowo różowy album z archiwalnymi fotosami z filmów nowojorskiej reżyserki, będący czytelnym atrybutem określającym przynależność do tej grupy nastolatek, których wrażliwość kształtowała się na „Między słowami” (2003), „Marii Antoninie” (2006) i „Somewhere. Między miejscami” (2010). Niemal każda ze stworzonych przez Coppolę postaci – czy to punkowa królowa Francji o łagodnej twarzy Kirsten Dunst, czy to krnąbrna Emma Watson z „Bling Ring” (2013), czy to melancholijna, snująca się po Tokio Charlotte (Scarlett Johansson) – wydaje się zarówno odbiciem Sofii, jak i naszym własnym.
„Chciałabym, żeby Sofia Coppola wyreżyserowała moje życie”, aż chce się przy tym westchnąć – choć w sieci to już obiegowy statement, kładący nacisk na jej wyjątkowy talent do romantyzowania codzienności i stwarzania nieodpartego wrażenia biegłości w „sztuce życia”.
Coppola bowiem nigdy nie kryła, że to właśnie do nas, nastolatek z ciągotami do art house’u, kierowała swoje filmy. Od początku nie lekceważyła swoich nieletnich odbiorczyń – ponieważ, jak tłumaczyła w jednym z wywiadów, w młodości sama poszukiwała podobnych projektów. Dlatego w centrum swoich eterycznych opowieści zaczęła stawiać młode dziewczyny, które próbują się odnaleźć w przytłaczającym i alienującym świecie.
| Po latach nawet te najbardziej kontrowersyjne Filmy Sofii Coppoli (jak wybuczana po premierze w Cannes „Maria Antonina”) zyskują nową publiczność |
| Sofia Coppola ma wyjątkowy talent do romantyzowania codzienności i stwarzania nieodpartego wrażenia biegłości w „sztuce życia” |
Nic dziwnego, że część środowiska filmowego (szczególnie ta wywodząca się z patriarchalnego otoczenia ojca, przywiązana do hierarchicznych struktur) z góry odrzuciła tę programową dziewczyńskość, krytykując kolejne projekty Sofii. Jednak przetrwały one próbę czasu – a po latach nawet te najbardziej kontrowersyjne (jak wybuczana po premierze w Cannes „Maria Antonina”) zyskują dziś nową publiczność i, jak stwierdziła sama Coppola, „nabierają więcej życia niż wtedy, gdy wchodziły na ekrany”.
Kierowane w jej stronę zarzuty trudno oczywiście uznać za wyssane z palca; nowe filmy są mocno nierówne, w większości raczej letnie niż prawdziwie zajmujące. „Na lodzie” (2020) rozpływa się wśród wspomnień innych obrazów już kilka godzin po seansie; z kolei opowiadająca o partnerce Elvisa Presleya „Priscilla” (2023) sporo obiecuje w zakresie przełamywania mitu wielkiego artysty i genderowych emancypacji, ale staje się rozmytym i płytkim portretem naiwnej dziewczyny i nie wykorzystuje potencjału tematu. Mimo wszystko jedno pozostało niezmienne: świetna ścieżka dźwiękowa, uważność na detal i estetyczne wyczucie, w którym czuć lata obracania się wśród artystycznych elit. W tej konwencji utrzymany jest także nowy film Coppoli, „Marc by Sofia” (2025), pokazywany w pozakonkursowej sekcji na tegorocznym festiwalu filmowym w Wenecji.
| Pierwszy pełnometrażowy film dokumentalny Sofii Coppoli „Marc by Sofia” (2025) Był pokazywany w pozakonkursowej sekcji na tegorocznym festiwalu filmowym w Wenecji |
Warto zacząć od samego tytułu. Sofia Coppola jako autorka portretu projektanta Marca Jacobsa jest tutaj kluczowa: to perspektywa, w której osoba opowiadana staje się równie istotna, jak ta, która opowiada. Punkt wyjścia cechuje się więc znacznym stopniem intymności, co wynika z prywatnych motywacji – w końcu projektant od prawie 30 lat jest bliskim przyjacielem reżyserki, jeszcze z czasów, gdy pracował w Perry Ellis, a Coppola pierwszy raz trafiła na stworzony przez niego pokaz. Tak się zaczęło: później ona bywała na koordynowanych przez niego wydarzeniach na nowojorskich ulicach, była twarzą jego kampanii perfum Daisy, a potem reżyserką spotów reklamowych. Reszta jest historią, która znajduje przełożenie na urzekająco poufałą atmosferę materiału.
Debiutancki pełnometrażowy film dokumentalny autorki „Na pokuszenie” (2017) można uznać za dość skromny w wyjściowym założeniu. Kusi wręcz, by określić go mianem konwencjonalnego: archiwalne nagrania przeplatane są tu wypowiedziami zaprzyjaźnionych ludzi z branży (jak dyrektor kreatywny Jacobsa Joseph Carter czy była gwiazda „Vogue’a” Grace Coddington), a także swobodnymi rozmowami prowadzonymi między dwojgiem przyjaciół, którzy już nie muszą przepytywać się z oczywistości, bo przerabiali je milion razy. Marc, odnosząc się do wydarzeń ze swojej przeszłości, przeskakuje między różnymi wątkami: od wspomnień uwielbianej przez niego, zawsze dbającej o styl babci, przez lata nauki w Parsons School of Design w połowie lat osiemdziesiątych, kontrowersje wokół jego pierwszych pokazów (jak przełomowa kolekcja „grunge” dla Perry Ellis), aż po ulubione inspiracje. Szczególnie dużo miejsca poświęca Bobowi Fosse’owi, który – zdaniem Jacobsa – jako jeden z pierwszych potrafił tak wyraziście prezentować bohaterów za pomocą ruchu i stroju i stał się dla niego niedoścignionym mistrzem campowości.
| Sofia Coppola wielokrotnie była twarzą kampanii reklamowych marca Jacobsa |
| Postać Sofii Coppoli jako autorki Filmowego portretu Marca Jacobsa jest kluczowa: to perspektywa, w której osoba opowiadana staje się równie istotna, jak ta, która opowiada |
Równie swobodnie po narracji skacze Coppola. W trakcie rozmów z projektantem pozostaje wycofana, nie zadaje kontrowersyjnych pytań i nie ciągnie rozmówcy za język, co sprawia, że film nie oferuje pogłębionej perspektywy, do której aspirował chociażby „McQueen” (2018) w reżyserii Iana Bonhôte’a i Petera Ettedgui. Od pierwszych scen zapowiada się na sprawdzony schemat: podążanie za artystą w momencie prac nad nowym dziełem, w tym wypadku przygotowań do premiery wiosennej kolekcji Jacobsa w 2024 roku, i przyglądanie się jego procesowi twórczemu (od obserwacji walki po sukces, który wyznacza nowe początki). Tu jednak jest to rama umowna i pretekstowa. Na podstawie tego dokumentalnego debiutu trudno byłoby odtworzyć życiorys projektanta – ułożyć w kolejności najważniejsze fakty (czy nawet – dokonania) z jego życia. Coppoli brakuje przenikliwości, a jej film nie pretenduje do bycia wyczerpującym lub kompleksowym źródłem wiedzy. Więcej: Coppola nie próbuje generalizować dzieła artysty lub, nie daj Boże, mody jako takiej. Bardziej interesuje ją proces obserwacji niż jego cel lub efekt; woli rozmawiać niż podsumowywać.
| Jacobs od prawie 30 lat jest bliskim przyjacielem reżyserki |
| W „Marc by Sofia” To zażyłość Coppoli i Jacobsa staje się największym plusem narracji |
Portret Jacobsa zatem można, ale nie trzeba, poskładać sobie samodzielnie z drobiazgów: ze swobodnego sposobu bycia, z nieoczywistych wspomnień i poufałości, która cechuje jego kontakt z przyjaciółką. To zażyłość staje się największym plusem takiej delikatnej narracji i sprawia, że jako widzowie mamy wrażenie wejścia do intymnego świata awangardy, haute couture i celebracji tkanin. Najciekawsze fragmenty to te zapuszczające się w obszar wewnętrznych sporów artysty: zdradzające jego brak pewności siebie, ale też erudycję w zakresie historii mody, gdy uważnie przygląda się materiałom w pracowni, rozważa faktury, docenia detal.
To odniesienie do samych mechanizmów działania branży i wolności, którą oferuje, chyba najsilniej uruchamia moją wyobraźnię, przypominając, że moda potrafi być zachwycająca, ale również że czerpie ciągle z tego samego rezerwuaru motywów i wątków. „Marc by Sofia” stanowi do tego świata wstęp i bezpretensjonalne, lekkie zaproszenie.
Refleksję uruchamia jeszcze jeden element: charakterystyczne poczucie załamania, które może się pojawić po skończeniu dzieła. „Post-artdone”, jak określa ten stan Jacobs, w oczywisty sposób nawiązując do terminu „postpartum”, czyli „po porodzie”, w jego wypadku staje się przebijającym stanem zmęczenia, które nie przynosi ulgi, zaogniając obsesję na temat tego, co można było zrobić lepiej. Niezbyt to budujące – lecz, jak stwierdził dziennikarz IndieWire, być może to najcenniejszy morał z tego dokumentu. Sztuka to nieskończony proces, a samopoczucie podczas tworzenia to teren ciągłych zmian. Męki nie omijają także, wydawałoby się, uznanych artystów. Czy Coppola odczuła post-artdone po tym filmie – nie sądzę. Ale to nie ma znaczenia: „Marc by Sofia” to odbicie bez lustra i hołd dla przyjaźni, która potrafi uruchomić więcej niż jednostkowy akt twórczy.